Ilekroć wracam do domu
krzyczy do mnie ten napis z wiaduktu
bez przecinka
jak wyrok rzucony w mgłę
jak krtań betonu, która nie zna przebaczenia.
Osadnicza — ulica, która pamięta więcej niż ja,
każdy płot to krzyż,
każde okno — oko martwego psa.
Tu rdza ma własny rytm,
a cisza pachnie naftą i starą modlitwą,
której nikt już nie kończy.
Idę —
z kieszeni wystaje mi przeszłość,
pognieciona jak bilet bez daty.
Krotoszyn — Wielkopolska — 63-700 —
numer, który brzmi jak epitafium
dla tych, co nie wyjechali na czas.
W tej krainie obcy ginie,
ale ja ginę wolniej —
na zakrętach, gdzie asfalt stygnie po deszczu,
na spojrzeniach kobiet, które mają w oczach
pół wsi i całą wojnę.
Tu nawet ptaki latają nisko,
jakby się bały wysokości pamięci.
Urbanowiczówny — ostatni zakręt,
gdzie latarnie mają chrypkę,
a światło drży jak oddech przed snem.
Mój dom — z cegły i milczenia.
W oknie porusza się firanka,
jak duch, który już nie pamięta,
czy żyje po coś, czy z przyzwyczajenia.
Dotykam klamki.
Pod palcami pulsuje metal,
ciepły od wspomnień, zimny od teraźniejszości.
Za mną wiadukt,
za wiaduktem słowa,
które nie chcą przestać ginąć.
W tej krainie obcy ginie —
a ja, syn błota i bruku,
wracam co noc,
żeby sprawdzić,
czy jeszcze umiem oddychać po tutejszemu.
Marcin Szyndrowski
Marcin Szyndrowski
fot. Anna Szyndrowska
Dodaj komentarz
Komentarze