Z różnego typu źródeł - najczęściej barwnych opowieści tych, którzy go znali – wiem, że Zdzisław Skorp Kosecki był jednym z barwniejszych poetów okresu trwania Osobnej Grupy Literackiej „Poboki” w Krotoszynie (1981-1987). I z pewnością polubiłbym tego poetę, jak lubię dziś Pawła czy Julka, którzy współtworzyli z nim literacką bohemę Krotoszyna. W tomiku pt. „POBOKI – Dochodzimy do siebie” – Oficyna „OKO”/KOK Krotoszyn, 1986 znajdują się dwa wiersze Zdzisława Skorp Koseckiego. Na ich bazie - coś tam - o nieżyjącym już artyście napisać mogę z pewnością.
Zdzisław Skorp Kosecki, z anegdot i z opowieści słownych, lubił ponoć zapisywać swoje myśli na serwetkach. O okolicznościach dwóch wierszy wydanych w tomiku wiem jednak niewiele. Widać w nich jednak słowną precyzję i dobór słów w misternie przygotowanym podłożu rzeczywistości, którą był wypełniony w całości. Gorzko tutaj i z ciekawym akcentowaniem słów. Inwersja sprawia, że każda strofa wygina się w bólu nie do końca wyrozumiałością zastanych czasów. Poeta nie ukrywa, że pisze bo czuje taką właśnie potrzebę uzewnętrznienia siebie w czasach trudnych i ciężkich dla zwykłego człowieka. Metafory nadają wierszom liryczny sznyt geniusza, którym z pewnością był Skorp Kosecki. Rozczarowanie wyciska się w słowach niczym ludzkie życie człowieka, który podąża bliżej nieokreśloną drogą w kierunku samostanowienia siebie samego. Poecie dobrze z samym sobą. Nie moralizuje i nie podaje recept na lepsze życie. Otula zatem odbiorcę swoim dekadentyzmem, w który łatwo wejść i pozostać na dłużej.
Moim oskarżycielom –
za ich nade mną zwycięstwo
Wiersze? Mogłyby nie istnieć.
One się piszą z człowieka,
bo chce tak świat, Wychodzi każda
moją szczeliną – śpiewnie albo sycząc.
Zakłamany na oścież, piszesz wielobarwnie,
ponieważ zgubiłeś czarne z białym,
teraz skąpy w żaden kolor. Niezły początek.
Jąkasz się w myśleniu i piszesz wiersz –
z niewiadomą w przestrzeni.
W Tobie zawsze ten sam – wiersz – lęk.
Rozmieniony na drobne,
nakarmisz sobą wszystkie w okół mumie
mnożąc byty ciała.
Wiersze? Mogłyby nie istnieć.
Istnieje nie nazwane.
Ciężkie jak ołów, a Ty nic – nie ważysz.
Piórko i puch są lekkością w sobie,
Wam – życzę miligram istnienia.
Poezja Zdzisława Skorp Koseckiego jest wielobarwna. Sporo tutaj płaszczyzn, które dotykają głęboko egzystencjalizmu w swej pierwotnej postaci. Relacje międzyludzkie dla poety nie są najważniejsze. Wielu sytuacji i zdarzeń bowiem nie rozumie. Stąd też używa w swojej twórczości środków stylistycznych, które pozwalają mu najpełniej ukazać rozczarowanie światem i drugim człowiekiem. Porównanie ludzi do owadów to, z jednej strony, podkreślenie kruchości ludzkiego jestestwa, a z drugiej możliwość ukazania kunsztu literackiego. Poeta korzystając z animizacji i personifikacji budzi do życia również własne liryczne „ja”, gdzieś z boku zerkające ciekawie na daną sytuację liryczną. Kiedy jednak trzeba zabrać głoś w sprawie – czmycha.
xxx
Ludzi – owadów nie sposób zlikwidować.
Spryskiwani notorycznie cuchnącą miksturą
bzykają nadal. Ich dźwięk jest muzyką
niedopodrobienia, do której partyturę
piszą własnym odwłokiem.
Fruwając trochę w paplaninie słów,
poczułem się nagle zagrożony.
Moje wątłe skrzydła, przygniatał totalny
opar z ich ust. Jedynym wyjściem dla owada,
okazała się wrodzona płochliwość –
czmychnąłem więc.
I tyle… Więcej wierszy nie było mi dane, póki co, przeczytać. Kto wie, może jeszcze w moje ręce „wpadną” jakieś liryczne wyznania poety niezwykłego, o którym zdecydowanie więcej opowiada mój serdeczny druh – Paweł W. Płócienniczak. W tekście pt. „Krotoszyn, wirus krwi mojej (wspomnienie o Zdzisławie Skorp Koseckim)”, który ukazał się w antologii pt. „Jesienny dotyk wiersza” (antologia wydana po zakończeniu odbytej w dniach 25-28 października A. D. 2023 VII Międzynarodowej Konferencji Poetyckiej oraz VIII Potyczkach Aforystów/Kalisz Stolicą Aforyzmu) Płócienniczak pokusił o specyficzne podsumowanie postaci Zdzisława Skorp Koseckiego. W tym miejscu, już do końca tekstu, oddaję mu zatem głos.
Zdzisław Skorp Kosecki to była postać niezwykła, barwna i skomplikowana. Żył w czasach, do których nie pasował albo było zupełnie odwrotnie. Żołnierz zawodowy, wielbiciel kobiet, ekscentryk stroju, ozdoba peerelowskich salonów i kawiarni, muzyczny koneser, zakochany w jazzie i muzyce cygańskiej, wrażliwy poeta i wreszcie serdeczny i oddany przyjaciel, a przecież to jeszcze nie koniec jego wcieleń, zainteresowań, uwielbień i słabości.
Zdzisław potrafił głęboko zaciągnąć się życiem - jak papierosami, które palił przez długą, ozdobną papierosową lufkę, którą nazywał dulafką. Umiał znaleźć w szarych zakamarkach miasta miejsca prawie nierealne, ludzi natchnionych i pomazanych, ujmował w metafory codzienną bylejakość i podnosił ją do rangi sztuki.
Pomimo że ciągle otaczali go ludzie i sam lubił towarzystwo, był w sobie głęboko samotny. Czasem nad ranem, kiedy bladym świtem wracał do pustego pokoju w wojskowym internacie, ta samotność go przygniatała, a jedynym lekarstwem i ratunkiem przed samym sobą były kawałeczki przypomnień o rodzinnej Zduńskiej Woli, o siostrze i siostrzeńcu. To oni byli dla niego jedynym portem, do którego wracał i do którego tęsknił. Myślał o sobie, jako o synu marnotrawnym i pewnie nim był.
Ludzie znali go tak jak księżyc tylko z jednej strony, a Zdzisław był aktorem, który w swoim życiu grał przeróżne role, w jedne musiał się wcielać, inne z rozmysłem przygotowywał i z pasją prezentował zdziwionym mieszczanom.
Jego teatrem, w którym przez lata był rezydentem, była kawiarnia Ratuszowa, gdzie miał swój stolik i gdzie kelnerki znały jego nawyki i słabości. Wchodził na sale ubrany w skórzane, obcisłe spodnie, marynarkę w czarno-białą pepitkę, rozpiętą na dwa guziki ceglastą koszulę, spod której delikatnie połyskiwała jedwabna apaszka w tureckie wzory. Jego znakiem firmowym był zarost na piersiach, który kończył się prawie pod brodą, uzupełniając ekspresję całego stroju. Jak przystało na żołnierza Zdzisław twarz miał zawsze nadzwyczaj gładko wygoloną. Z daleka, spomiędzy klap marynarki połyskiwał sporej wielkości medalion przedstawiający jego talizman i znak zodiaku – skorpiona.
Powoli szedł między stolikami, rozdając wyszukane uśmiechy stolikowym towarzystwom i nie było człowieka na sali, który by nie spojrzał w jego kierunku. Mniej bywali na krotoszyńskich salonach ukrywali drwiące uśmiechy, pozostali zaś mieli wrażenie, że wszedł ktoś niezwykły i nadaje temu miejscu szczególną urodę.
Ówczesna Ratuszowa słynęła w całym powiecie z najlepszych dancingów. Do tańca grały tam rasowe kapele i nie byle jacy muzycy. Niełatwo było w sobotni wieczór o miejsce na sali, w szatni zawsze czekała spora kolejka chętnych do wejścia na najbardziej ekskluzywną imprezę w mieście.
Bywali tam wszyscy: lekarze i adwokaci, cinkciarze i badylarze, panienki i matrony, żołnierze i urzędnicy, po prostu high life miasteczka. To był prawdziwy żywioł Zdzisława i nawet w tym różnobarwnym towarzystwie był łatwo rozpoznawalny, a jego nienaganne maniery na pograniczu przesady były powszechnie znane.
Na dancingach ujawniała się jeszcze jedna pasja Zdzisława – to był taniec. Nie był to zwyczajny taniec towarzyski, raczej przemyślana choreograficznie etiuda taneczna, pełna ekspresji i pikantnych gestów i podtekstów, a kiedy trafiał na partnerkę, która dawała się wciągnąć w te demoniczne pląsy, zebrani na długo przed You can Dance mogli zobaczyć popis tańca, który nie pozostawiał nikogo obojętnym.
To w takiej sytuacji zrodził się zapewne jego kolejny pseudonim Lew Parkietu, pod którym później znała go większość mieszkańców Krotoszyna. Do dzisiaj, kiedy wspomina się Zdzisława, większość rozmówców reaguje podobnie: …aaa Lew Parkietu, pamiętam….
Bo był Zdzisław tego miasta ozdobą i egzotyczną przyprawą, to on stał się jednym z głównych bohaterów licznych anegdot, które teraz tworzą mitologię tamtych czasów.
Jego wrażliwość i refleksja znajdowały najczęściej ujście w poezji, która przez wiele lat była jego wierną partnerką życiową. Kochał się w niej z wzajemnością. Nie pozostało wiele wierszy po Zdzisławie z banalnej przyczyny, jako że jego życie poza służbą najczęściej przebiegało w kawiarniach, restauracjach i knajpach, to jego ulubionym materiałem pisarskim były po prostu serwetki i długopisy kelnerek.
Jego metafory zaskakiwały i wprawiały w podziw. Pewnie z powodu na naturalne ograniczenia powierzchnią bibułek pisał wiersze niezbyt długie, co zmuszało go do niezwykłej esencjonalności i lapidarności. Lubił czytać na głos swoje wiersze, nadając im swoją niezwykłą interpretacją zupełnie nowy wymiar.
Jego wędrowne życie żołnierza w końcu zawiodło go do Warszawy. Kiedy opuszczał Krotoszyn kończyła się pewna epoka, odchodził w mroki zapomnienia czas, który pomimo wszystko był czasem pięknym, bo piękna, chociaż trudna, była nasza młodość.
Jego warszawskie losy musi napisać już ktoś inny, a w tej opowieści zobaczymy już zupełnie innego Zdzisława; wyspokojonego, pogodzonego z Panem Bogiem i ludźmi.
Postscriptum
Przeszukując swoje pożółkłe archiwa natrafiłem na małą, lekko pomiętą karteczkę, zapisaną jasnym, kaligraficznym pismem z datą: Warszawa, 17 stycznia 1996 roku. Sądziłem, że wtedy Zdzisław nie pisał już wierszy i jakże się myliłem. Nie mając pewności, przypuszczam, że trafiłem na ostatni wiersz jaki napisał, a na pewno ostatni wiersz o Krotoszynie.
***
Krotoszyn
wirus krwi mojej
w nim pozostał biało-czarny
gen istnienia
perigeum serca
Halucynacja zdawałoby się
Zostawiłem tu tren w anegdotach
krążących wśród błysków
pejzaży tego miasta
oto spiętrza się miłość
Krotoszyn
miasto snów moich
bądź mi zawsze -
nawet w przebraniu śmierci
Teraz, kiedy ogarnął Zdzisława spokój wieczny i jako pastuszek słów świętych kroczy obok Steda i Bruna po nieskończonych niebieskich łąkach, jego drobna postać rozświetla naszą pamięć i przywraca wiarę w sztukę, szczególnie sztukę życia.
Paweł W. Płócienniczak
Krotoszyn, 6 czerwca 2012 roku.
Marcin Szyndrowski
Zdzisław Skorp Kosecki
Dodaj komentarz
Komentarze